Zanim pojechaliśmy do Chichen Itza sporo poczytaliśmy o historii tego miasta – obecnie kompleksu turystycznego – założonego przez Majów (na półwyspie Jukatan) około IV – VI wieku naszej ery. Wiedzieliśmy, że musimy tam być 21 Marca, aby zobaczyć zjawisko Equinox (widoczne tylko raz w roku!) “spełzania” cienia z góry do dołu piramidy gdzie umieszczony jest kamienny posąg głowy węża – przypominające pełznięcie węża po piramidzie. Tysiące ludzi przybyło w tym dniu aby, tak jak my, zobaczyć to na własne oczy. Widzieliśmy odświętnie poubieranych Indian nie tylko z Meksyku, ale chyba z całej Ameryki Południowej. Wielki festyn trwał cały dzień. Na rozstawionych co krok estradach śpiewali najbardziej znani piosenkarze meksykańscy, a śpiewy ich przeplatane były występami tanecznych zespołów regionalnych chyba z każdego stanu w Meksyku. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi prawie wszyscy przyszli na plac przed największą tu piramidą i rozsiedli się całymi rodzinami u jej podnóża w oczekiwaniu na to niesamowite zjawisko. My mieliśmy szczęście siedzieć tuż obok małej grupy Indian którzy rozłożyli przed soba na ziemi różne kamyki, liście i muszelki. Ich “przywódca duchowy” miał w rękach kryształ dość sporej wielkości, którego ani przez chwilę nie wypuszczał z rąk. Po kilku minutach doszło do naszych uszu “mruczando” przerywane okrzykami “Kukulcan!”. Po chwili zorientowaliśmy się, że oni „przywołują” swojego dawnego Boga, któremu prawdopodobnie ich przodkowie składali krwawe ofiary z bijących serc ludzkich wyrywanych (dosłownie!) żywej ofierze przez kapłana. Poczuliśmy się jakby „cofnięci w czasie”, kiedy takie ceremonie odbywały sie w Chichen Itza. Uczucie, którego nie da się opisać spadło na nas tak niespodziewanie, że poczuliśmy się tym wszystkim dosłownie zahipnotyzowani. Po krótkiej chwili – nie wiadomo skąd – dołączyla do nich mała grupka Indian z dużymi muszlami morskimi i zaczeli na nich „wygrywać” jakieś dziwne (rytualne?) melodie. Tego nie zapomnimy do końca naszego życia. Czas jakby się zatrzymał, a my wpatrzeni w te rytualne obrzędy byliśmy jak zaczarowani. Gdy słońce schowało się za widnokrąg wciąż mieliśmy w uszach szum melodii „granych” na tych muszlach, a przed oczami nadal widoczne ruchy jakie wykonywał ten Indianin – przypominające pełzanie węża – tak jakby wogóle w jego ciele nie było żadnych kości. Do dziś nie wiem jak można było tak wyginać ciało! Wracaliśmy do hotelu w milczeniu wciąż przeżywając to czego byliśmy naocznymi świadkami. Dopiero dużo później wspominaliśmy inne obiekty zwiedzane przez nas w Chichen Itza takie jak Świątynia Wojownika, El Castillo – Świątynia Kukulkana czy też El Caracol – czyli Ślimak – nazwa pochodzi od schodów spiralnie ułożonych wewnątrz budynku, które służyły do wejścia na wyższą kondygnację – do górnej „komory”, w której okna są umieszczone promieniście, stąd przypuszczenia, że wieża ta miała zastosowanie do obserwacji astrononicznych, czy też Chac Mool – kamienny posąg do składania ofiar – który do dziś budzi grozę, gdy pomyślimy że na nim właśnie „biły” serca ludzkie wyrwane przez kapłana żywej ofierze składanej właśnie temu okrutnemu Bogowi…. Po kilkugodzinnym pobycie w kompleksie byliśmy trochę zmęczeni, zwłaszcza, że słońce ostro dawało się we znaki na bezchmurnym niebie. Kiedy zauważyłem, że wiele osób „kładzie się” z rozpostartymi rękami na piramidzie zrobiłem to samo. Po kilku minutach przez całe moje ciało zaczął „przechodzić” dziwny „prąd”…. Po następnych kilku minutach, już po odejściu od piramidy, uczucie zmęczenia … zniknęło bez śladu! Nie wiem czy to sugestia, że jestem w „magicznym” miejscu uznanym za jeden z 7 cudów świata, czy rzeczywiście tak działa ta wyjątkowa piramida na człowieka. Do dziś jest to dla mnie zagadką.