Wyspa Wielkanocna

This slideshow requires JavaScript.

Bardzo dawno temu usłyszałem z ust, o wiele ode mnie starszego mężczyzny, zdanie (stwierdzenie?):aby marzenia mogły się spełnić, najpierw je trzeba mieć. Ja miałem i nadal mam kilka marzeń. Niektóre z nich już się spełniły, inne czekają w “swojej” kolejce na spełnienie. Jednym z moich marzeń (od bardzo dawna), było odwiedzenie Wyspy Wielkanocnej. Właśnie ono, niedawno ”wyszło z kolejki oczekiwań”. Stało się faktem dokonanym. Spędziliśmy z żoną wspaniałe 8 dni na tej wyspie. Specjalnie podkreślam ilość dni, bo większość turystów przyjeżdża tu na 3-4 dni. Dlaczego? Może, dlatego, że wyspa jest niewielka (20×15 kilometrów)? Może, dlatego, że biorąc całodniową wycieczkę po wyspie, można zobaczyć w jeden dzień najciekawsze miejsca? Może, dlatego, że na wyspie są tylko dwie plaże, a woda w Oceanie Spokojnym nie zawsze jest “spokojną” i o odpowiedniej temperaturze do kąpieli? Może, dlatego, że jest tu po prostu bardzo drogo? A może te wszystkie “czynniki” nakładają się na siebie? Dla nas były to wspaniałe, choć krótkie, wakacje. Rezerwacja pokoju w hotelu Puku Vai, była “strzałem w dziesiątkę”. Hotelik niewielki, jak większość na wyspie, zaledwie 13 pokoi. Otoczenie hotelu czyste, zadbane, a obsługa gotowa, na każde zawołanie, “nieba” przychylić. Śniadanie “przyzwoite”, nie takie jak w 5 gwiazdkowych hotelach, ale na warunki wyspiarskie, bardzo dobre. Nawet nie przeszkadzało nam to, że były tylko dwa rodzaje wędlin do wyboru, bo omlet “na zamówienie”, był gotowy w kilka minut. Soki, desery i wspaniała kawa, powodowały to, że po śniadaniu było dużo energii, którą spożytkować trzeba zwiedzając wyspę. Całodniowa wycieczka pokazała nam, co jest wartego zobaczenia na wyspie. Następne dwie (półdniowe) wycieczki, dopełniły obrazu wyspy. Gdy wypożyczyliśmy samochód na kilka dni, wiedzieliśmy dokładnie, gdzie i na jak długo, pojedziemy. Samochód musi tu być z napędem na wszystkie koła, bo tylko główne (dwie) drogi na wyspie są “swobodnie” przejezdne. Nawet w stolicy wyspy, Hanga Roa, jedynym zresztą miasteczku, tylko główne ulice są brukowane. Boczne już nie. Woda i kanalizacja, to coś, na co można liczyć tylko w miasteczku. Nie jest ona polecana do picia “przybyszom” ze stałego lądu. Pić należy tylko wodę butelkowaną (mała półlitrowa butelka to wydatek w granicach 1.5 do 3$ – po przeliczeniu z chilijskiego peso). Ceny na Wyspie Wielkanocnej są po prostu kilkakrotnie wyższe niż na stałym lądzie. Tutaj wszystko trzeba dostarczyć samolotem (jeden dziennie z pasażerami / turystami), lub statkiem (raz w miesiącu ze wszystkim, co potrzebne do życia). Po prostu tu nie może być tanio. Z tego, co się dowiedziałem od ludzi mieszkających tu na stałe (przeważnie małżeństwa mieszane tubylców z resztą świata), przez ostatnie kilka lat wyspa zmieniła się prawie nie do poznania. Jeszcze 15 lat temu był tu jeden (dosłownie) hotel. Dziś jest ich kilkadziesiąt, w większości kilkupokojowe, prowadzone przez przedsiębiorczą rodzinę. Za to cena pokoju w takim hotelu, jak w pięciogwiazdkowym na lądzie. Jeszcze kilka lat temu tylko w kilku miejscach można było zapłacić kartą kredytową (tylko Master Card). Dzisiaj w większości sklepów, czy restauracji można zapłacić gotówka (chilijskie peso, euro, amerykańskie dolary), czy tez kartami Master Card, Visa, lub American Express. Każdy sklep, czy restauracja ma “swój” przelicznik peso. Najlepiej wymienić pieniądze w jednym z dwóch banków. Możemy to zrobić tylko od 8 do 11 rano, a najważniejszym jest to, że trzeba mieć ze sobą paszport. Inaczej nici z wymiany. Za brak tej wiedzy trzeba “zapłacić” nie tylko stojąc po próżnicy w sporej kolejce, ale również tym, że musimy wrócić do banku ponownie. Co kraj to obyczaj. Zdziwieni byliśmy tym, że nie widać miejscowych ludzi, aby mieli uśmiech na twarzy. Dominują raczej “smutne” twarze. Żyją w takim pięknym miejscu na ziemi, a nie potrafią się uśmiechać? Dziwne, ale prawdziwe. Zwiedzanie Hanga Roa, to najwyżej kilka godzin. Jeśli się nie wie, że jest się na głównej ulicy miasteczka, to tylko ilość sklepików (nie ma tu sklepów w europejskim znaczeniu), czy restauracyjek, bo trudno nazwać kilka stolików restauracją, da nam do zrozumienia, ze to jest centrum stolicy Wyspy Wielkanocnej. Spacerując uliczkami Hanga Roa czułem się jak w latach 60-tych w Polsce…. A może po prostu tak chciałem się czuć? Trzeba jednak przyznać, ze umieją przyrządzać ryby na różne sposoby. Smaczne. Steki zdecydowanie różnią się od amerykańskich nie tylko wielkością (czytaj maleńkością), ale też i smakiem. Na wyspie spotkaliśmy dość dużą ilość krów pasących się praktycznie wszędzie, więc widocznie “smak” trawy wyspiarskiej, jest inny niż gdzie indziej na świecie. Zaskoczyła nas także dość spora ilość koni, które również są wszechobecne na całej wyspie. Widok jadącego na koniu w pobliżu największych zabytków wyspy (posagów zwanych Moai), już nas nie zaskoczyła. W mieście też co jakiś czas można spotkać konia z jeźdźcem na grzbiecie. Jedynymi “zwierzętami”, które są na wyspie “od zawsze”, to kury. Wiele z nich jest “dzikich”, a spacerują wszędzie, nawet na plaży Anakena, z pokaźnym potomstwem (doliczyłem się w jednym stadku 14 pisklaków, czarnych, poza dwoma – całkowicie białymi). Nikt nie wie, od kiedy są tu kury. Pytani miejscowi mieszkańcy – twierdzą, że kury były tu zawsze. Nie można też przejść obojętnie obok wielkiej ilości psów “wałęsających” się po całej wyspie. Są bardzo przyjaźnie nastawione do ludzi. W zasadzie nigdy (może prawie nigdy) nie szczekają. Każdy z psów ma swoje “terytorium”, gdzie przebywa, gdzie czeka na przechodzącego, lub przejeżdżającego człowieka, z nadzieją, że dostanie coś do jedzenia. Najczęściej jest to od 3 do 5 sztuk najprzeróżniejszych, wielorasowych “okazów”. One po prostu są częścią tej wyspy. Jej stałymi mieszkańcami. Włócząc się po Hanga Roa wcześniej czy później dotrzemy do lokalnego cmentarza. Jest on bardzo ładnie położony w pobliżu Oceanu. Nie ma tu pomników, jak na naszych cmentarzach, są za to bardziej, lub mniej przystrojone groby, w których spoczywa bardzo dużo młodych (wiekiem) ludzi. Trudno znaleźć grób kogoś ponad 50-cio letniego. I jeszcze jedno miejsce, do którego chyba wszyscy turyści docierają, to miejscowy kościół. Jakże inny od naszych kościołów. Symbolika i wyposażenie niezwykle skromne. Nie ma tu pozłacanych figur, ani bogato wyposażonego ołtarza, za to w niedzielę, na mszy, jest bardzo duża ilość miejscowych i turystów. Ten kościół jest naprawdę dla ludzi, nie dla “spasionych” księży, którzy kilka razy w czasie mszy chcą datki na tacę. Pieśni kościelne śpiewane we wciąż tu żywym jeżyku Rapa Nui, robią wrażenie na każdym, bez względu na to, jaką wyznaje wiarę. Poznaliśmy tu “międzynarodową” parę. On jest Finem, ona urodziła się na Wyspie Wielkanocnej. Mają dwoje dzieci, które słysząc ojca, zwracającego się do nich po fińsku, czy matkę, mówiącą do nich po hiszpańsku, rozumieją ich doskonale, a dziadkowie mówiący w języku Rapa Nui, tez się z nimi dogadują. Czyż to nie jest piękne? Oczywiście przylatujemy na wyspę, aby podziwiać olbrzymie posagi Moai. Część z nich ustawiona jest na specjalnie do tego celu stworzonych platformach Ahu, cześć po prostu, wystaje z ziemi, bo skrywa pod nią resztę tułowia. Kto je postawił? Dlaczego? Czemu miały służyć? To tylko kilka z pytań, na które od kilku stuleci próbują odpowiedzieć archeolodzy. Jest mnóstwo teorii, lecz każda może być podważoną, bo nie ma zbyt wielu “twardych” dowodów, ze było tak czy inaczej. Najlepiej to chyba ujął jeden z naszych przewodników, który powiedział, że wszystko to co on nam mówi, to przypuszczenia, a jaka jest prawda – któż to wie… Nie jest moim celem opisywanie historii Wyspy Wielkanocnej. Takie wiadomości łatwo znaleźć w Internecie. Oczywiście przed podrożą zapoznaliśmy się z różnymi aspektami historii wyspy. Dla nas celem był przylot na ten położony pośrodku Oceanu skrawek ziemi, Teraz chyba już bardziej (lepiej) rozumiemy, dlaczego jedna z nazw tej wyspy to Pępek Świata (Te Pito o Te Henua). Mieszkańcy wyspy najbardziej lubią nazwę Rapa Nui, albo Rapa Iti. Jest jeszcze inna nazwa Isla de Pascua. Trzeba przyznać, że jak na taką małą wysepkę jest duży wybór w nazwach (i każda – na swój sposób – prawidłowa). Warto też wspomnieć, że wyspa ma swoja flagę. Reimiro jest znane – powiewa na wietrze – od XIII wieku. Na białym tle umieszczony jest czerwony symbol, wyglądający na pierwszy rzut oka, jak półksiężyc z dwoma symbolami (twarzami?) na obu jego końcach. Gdy przed jakimś domem powiewa taka flaga, wiadomo, że mieszkają w nim rapanuiczycy, bo tak lubią być nazywani rdzenni, urodzeni na wyspie, obywatele Rapa Nui – znanej nam, jako Wyspa Wielkanocna. Akahanga, Volcan Rano Raraku, Tongariki, Te Pito Kura, Anakena, Puna Pau, Akivi, Volcan Rano Kau czy Orongo, to nazwy miejsc, które musi odwiedzić każdy turysta. My mieliśmy to szczęście, ze odwiedziliśmy ich dużo więcej. Lecąc na wyspę Wielkanocną musimy liczyć się ze sporymi wydatkami, ale – patrząc na to pod innym kątem – możemy śmiało powiedzieć, że będziemy mogli nazwać tę podróż do pępka świata – podróżą życia…