Wielokrotnie jadąc na północ miedzystanową autostradą I-15 zwalniałem (odruchowo) aby przynajmniej postarać się przeczytać nazwę osady (ni to wieś, ni to miasteczko) Zzyzx. Chyba nigdy nie udało mi się odczytać tej nazwy prawidłowo, więc po wielu latach postanowiłem zjechać na tę drogę aby sprawdzić dokąd ona prowadzi. I w taki właśnie sposób poznaliśmy “tajemnicę” tego miejsca. W 1944 roku przedsiębiorczy człowiek o nazwisku Curtis Howe Springer doszedł do wniosku, że na tej ziemii niczyjej (należała formalnie do rządu Ameryki) można zarobić fortunę. Wymyślił więc nazwę Zzyzx, twierdząc że jest to ostanie słowo w języku angielskim. Mając już tę nazwę powołał do życia “The Zzyzx Mineral Springs and Health Spa”. Wypełnił niezbędne formularze i stał się nie tyle właścicielem okolicznych terenów, co ich prawowitym zarządcą. Zaczął od butelkowania wody twierdząc, że ma właściwości lecznicze, a wogóle, że jest wspaniałą wodą mineralną (proto ze źródła). Jak interes się nieco rozkręcił, stwierdził że sprzedaż wody podróżnym to dla niego za mało, więc wybudował hotel (60 pokoi) i zrobił z Zzyzx kurort. Napewno jeszcze długo by zarabiał pieniądze na naiwności ludzkiej, ale zgubiła go chęć zrobienia jeszcze większych pieniędzy. Zaczął sprzedawać okoliczną ziemię na działki rekreacyjne. Agenci federalni dopatrzyli się wreszcie tego, że on nie jest właścicielem ziemii, którą próbował sprzedawać i w ten sposób w 1974 roku trafił do więzienia. W 1976 roku rządowa agencja gruntu zezwoliła Kalifornijskiemu Uniwesytetowi Stanowemu na stworzenie tutaj miejsca studiów pustynnych. W ten sposób kilkadziesiąt osób pracuje w Zzyzx do dzisiaj, zajmując się m. inn. badaniami nad zagrożoną wyginięciem rybą z gatunku Klenia. Miejscowe jezioro Tunedae jest jedną z ostoi tego gatunku Gila bicolor mohavensis, jak po łacinie nazywa się ten gatunek Klenia. Droga do osady, o długości około 7 kilometrów, jest częściowo brukowana (pokryta czymś w rodzaju “starej daty” asfaltem), a częściowo zwykła wiejska droga gruntowa. Prowadzi wzdłuż “suchego” jeziora, które zapewne czasami (po deszczu w porze zimowej) jest namiastką jeziora w pełnym tego słowa znaczeniu. Mieliśmy okazję (kilkakrotnie) w czasie jazdy tą drogą zobaczyć górskie kozice, które zeszły z pobliskich gór zapewne w poszukiwaniu wody. Nawet nie były zbyt wystraszone naszym widokiem, bo niezbyt szybko poróbowaly oddalić się od nas, dając do zrozumienia, że są gotowe pozować nam do zdjęć, czego nie omieszkaliśmy w pełni wykorzystać. Dojeżdżając do osady trafiliśmy na dość dobrze utrzymany parking z informacjami o tym co dzieje się w Zzyzx. Widocznie od czasu do czasu trafia się tu jakiś “zabłąkany” (a może po prostu jak my – zaciekawiony) turysta. Obeszlismy osadę w kilka minut, zrobiliśmy trochę zdjeć i … trafiliśmy na turystkę z San Francisco, która skręciła do Zzyzx (podobnie jak my) z ciekawości. Od niej dowiedzieliśmy się, że właśnie miała okazję rozmawiać z kimś kto tutaj pracuje i dowiedziała się, że w dzień tu się śpi. Pracuje się w nocy. Po pierwsze, temeratura powietrza jest wtedy zdecydowanie niższa (podczas naszego pobytu było to 40 C), a po drugie, zwierzęta schodzą tu (z okolicznych gór) w nocy do jeziora jako wodopoju, przez co można się im przyjżeć bliżej. Nawet nie sądziliśmy, że można tu spotkać tak wiele gatunków ssaków włącznie z górskimi lwami (Mountain Lions), czyli drapieżnikami z rodziny dzikich kotów. Kozice górskie, które mogliśmy podziwiać z bardzo niewielkiej odległości, są tu codziennymi gośćmi, na dodatek w dość licznych stadach. Podsumowując Zzyzx uważamy, że warto było zjechać z głównej drogi (autostrady I-15) chociażby dlatego, aby na własne oczy przekonać się, że tu (tak naprawde) nic nie ma ciekawego. Dlatego sluchając w radio piosenki: “Zzyzx Rd.” z albumu „Come What (ever) May” hardrockowego zespołu muzycznego Stone Sour wiemy o czym ci muzycy śpiewają.