Każda z wysp na Hawajach oferuje turystom coś innego. Mają one także wspólną ofertę – plaże i ciepłą wodę, do której „wchodzi” nawet moja żona (robi to jeszcze jedynie na Karaibach). Większość turystów odwiedza Maui aby odpocząć w słońcu, nasycić się ciepłą wodą otaczajacą wyspę, czyli po prostu poleniuchować. Dla nas takie wakacje, to strata czasu. Nie powiem, będąc na Hawajach poświecamy jeden dzień na „nicnierobienie” (moje określenie zwykłego lenistwa, dlatego napisane jako jeden wyraz). Będąc na Maui (drugiej co do wielkości wyspy archipelagu Hawaii) koniecznie trzeba poświęcić jeden dzień na zwiedzenie Parku Narodowego Haleakala. Gorąco polecam wjazd na szczyt wulkanu Haleakala jak najwcześniej rano. Mieliśmy to szczęście dotrzeć na szczyt wulkanu przy jeszcze bezchmurnym niebie. Widok naprawdę zapiera dech w piersiach. Nie byliśmy tam samotni, bo wygląda na to, że wielu turystów robi tak jak my. Po drodze na wzgórze widzieliśmy dość spore grupy zapalonych miłośników kolarstwa. Wielu z nich, z wyraźnym trudem wymalowanym na twarzy, wjeżdżało na ten szczyt liczący 3056 m. Nie muszę dodawać, że aby wyprawa rowerowa w pełni się powiodła nie można być tylko zwykłym amatorem kolarstwa. Może właśnie dlatego mieliśmy okazję widzieć duże grupy kolarzy w samochodach, które nie bez wysiłku, wspinały się na szczyt wulkanu wioząc ich razem z rowerami. Zdecydowanie łatwiej jest zjeżdżać z góry niż się na nią wspinać wjeżdżając na rowerze. Kilka godzin później, gdy już zjeżdżaliśmy ze szczytu, mijaliśmy po drodze nawet nie dziesiątki, ale napewno setki miłośników kolarstwa zjeżdżających nieraz z ogromną prędkością „z górki na pazurki”. Jedno co napewno każdemu „rzucało” się w oczy, to fakt, że kierowcy z dużym respektem zbliżali się do kolarzy i dopiero w odpowiednio bezpiecznym momencie ich wyprzedzali. Nie widzieliśmy żadnego „zdenerwowanego” kierowcy, który by używał klaksonu. Jak już wspomniałem na początku, mieliśmy kilkadziesiąt minut, aby w pełnym słońcu podziwiać panoramę rozścierającą się przed nami. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się chmury, które utworzyły „opaskę mgły” wokół szczytu wulkanu. My byliśmy nadal w pełnym słońcu, ale już wód wokół wyspy nie było widać. Następnie minęło kilka minut i chmury zaczęły „wchodzić” do krateru wulkanu przy którym staliśmy z nadzieją, że nie będziemy świadkami „przebudzenia” się wulkanu. Haleakala jest zaliczany do wulkanów „czynnych”, a w jego kraterze z łatwością zmieścił by się np. cały Manhattan.. Zjeżdżając w dół drogą pełną zakrętow, wjechaliśmy w pewnym momencie w chmurę i widoczność spadła do kilku metrów. Po kilkudziesięciu minutach jazdy przejaśniło się całkowicie, chociaż słońce nie było już dla nas widoczne. Z przyjemnością zatrzymaliśmy się w jednej z licznych kawiarenek w Kahului. Kawa smakowała wspaniale, bo „miejscowa” hawajska kawa jest naprawdę znakomita (Kona). Jadąc przez wyspę nie trudno dostrzec lasów, których tutaj jest naprawdę bardzo dużo. Plantacje ananasów, cytrusów czy trzciny cukrowej urozmaicały krajobraz, a mijane plaże stały się częścią wyspy na którą prawie nie zwracaliśmy (z czasem) uwagi. Widzieliśmy duże statki wycieczkowe, które przywoziły turystów z całego świata żądnych zobaczenia hawajskiego „raju na ziemi”. Oni, przeważnie w zorganizowanych grupach, „zadeptywali” wyspę. My wolimy wypożyczyć samochód i w ten sposób zwiedzać to co dla nas jest istotne, patrząc z naszego punktu zainteresowań. Jadąc przez wyspę widzieliśmy dużo hotel, hotelików i pensjonatów, które, po bardzo zróżnicowanych cenach, zachęcały turystów do pozostania na wyspie chociaż przez kilka dni. Nic dziwnego, że podstawą gospodarki jest tutaj turystyka i … rybołóstwo. W licznych portach można natknąć się na oferty indywidualnego „wypłynięcia w morze” z gwarancją na złapanie taaaakiej ryby. Wielu rybaków żyje z turystów – wędkarzy, a wielu z ryb, które codziennie złapią sieciami zarzuconymi z kutrów, bo przecież każdy turysta uwielbia smak (i zapach) świeżo złowionej, a następnie wrzuconej na ruszta, ryby. Podsumowując wyprawę na Maui, możemy śmiało powiedzieć, że jest to wyspa na którą można przylatywać (przypływać) wielokrotnie z dużą szansą odkrycia na niej czegoś nowego za każdym pobytem.