Valley of Fire State Park dzieli od Las Vegas tylko godzina jazdy samochodem. Zwiedzanie Parku najlepiej zacząć od centrum informacyjnego, gdzie dowiemy się co i gdzie warto tutaj zobaczyć. Tam również możemy zapłacić za pobyt w Parku (jeszcze kilka lat temu wstęp i pobyt w Parku był darmowy). Napewno warto zapoznać się z topografią Parku, wziąć jedną z kilku mapek i wyruszyć na spacer. Po to przecież tu przyjeżdżamy, aby chodząc po licznych ścieżkach podziwiać piękno natury. Dla zapaleńców i chętnych do spędzenia kilku dni w Parku urządzono kemping, na którym, za niewielką opłatą, można rozbić namiot. Dla mnie najpiękniejszy jest Park na krótko przed zachodem słońca, bo właśnie wtedy, patrząc na góry, zrozumiemy skąd wzięła się nazwa Parku (Dolina w ogniu). Czerwień gór przy zachodzącym słońcu jest prawie taka sama jak widok (z oddali) pożaru. Piękna i groźna zarazem. Majestat gór jest wtedy w swojej pełnej krasie. I to jest właśnie moment, który powoduje, że stajemy się cząstką natury wpatrując się w niezwykłe kolory i odcienie gór. Gdy przyjdzie moment ocknienia stwierdzamy (z przykrością), że w tej zadumie nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia tego cudu natury. Na szczęście widok „płonących” gór zostanie nam na długo w pamięci. Nigdy nie zdarzyło się nam, aby przyjechać do Parku i nie zastać tam turystów. Zawsze na ścieżkach spotkamy kogoś, kto tak jak my, przyjechał tu kolejny raz i odkrył coś, czego dotychczas nie widział (dotychczas nie zauważył). Na tej samej ścieżce, którą pokonujemy już nie wiadomo który raz, nagle jakiś nowy szczegół zwraca naszą uwagę. A przecież te góry są tu „od zawsze”… Nawet skamieniałe drzewa liczące tysiące lat są dla nas nowym odkryciem. Kolejny raz patrzymy na indiańskie petrogryfy i widzimy na nich rysunki, które zaczynają nam się kojarzyć z konkretnymi zwierzętami, albo z indiańską magią… Mnie w takim momencie wydaje się, ze jestem w danym miejscu kilkaset lat temu i czekam na Indianina, który zaraz powinien się tu zjawić, aby kontynuować swoje dzieło malarskie…. Po chwili dociera do mnie fakt, że to historia. Tego Indianina już dawno nie ma na tym świecie, a ja jeszcze jestem i mogę się nacieszyć chwilą, która oby trwała jak najdłużej. Kilkakrotnie mieliśmy okazję widzieć sporo, różnych gatunków, ptaków, które gościły w Parku. Zapewne część z nich ma tutaj swój dom (kruki, zięby, wróble), a inne są tu przelotem (jak my)… Kojoty, lisy, skunksy, małe antylopy, dzikie króliki, a przede wszystkim węże i jaszczurki są domownikami w Parku i lepiej się do nich nie zbliżać (gdy ma się to szczęście je spotkać), bo każdy z nich będzie bronił swojego „domu” przed intruzami i czasami może być potrzebna (nierozważnemu turyście) pomoc medyczna. Pustynne żółwie są tu chronione prawem państwowym, więc najlepiej zostawić te sympatyczne i nieszkodliwe istoty do życia w spokoju w ich własnym środowisku. Niech inni turyści, którzy odwiedzą ten Park po naszej wizycie też mają co oglądać, a potem wspominać. Napewno przyjedziemy do Valley of Fire State Park jeszcze niejeden raz.