2 lipca 1947 roku około godziny 22. Dan Wilmot, miejscowy sprzedawca artykułów żelaznych, i jego żona, siedząc na tarasie swojego domu, zauważyli duży jarzący się przedmiot, który ze znaczną prędkością przeleciał w kierunku północno-zachodnim. Małżeństwo pobiegło do ogrodu, aby obserwować ów obiekt, przypominający swym kształtem „dwa talerze zwrócone ku sobie wnętrzem”. Po niecałej minucie obiekt zniknął. Wilmot twierdził, że poruszał się on bezszelestnie, zaś jego żona powiedziała później, iż wydawało jej się, że słyszała słaby, ostry, świszczący dźwięk. Według Wilmota znajdował się on na wysokości pięciuset metrów, a przelatywał z szybkością sześciuset, a nawet ośmiuset kilometrów na godzinę. Wielkość obiektu wynosiła jakieś pięć do siedmiu metrów, jego kształt był owalny i przypominał dwa nałożone na siebie spodki. Rankiem 8 lipca pułkownik William Blanchard, komandor grupy 509., podał prasie i stacjom radiowym wiadomość, że na jednej z farm niedaleko Roswell odnaleziono wrak latającego dysku, po tym jak właściciel posesji – William Brazel – poinformował miejscowego szeryfa, że odkrył przedmiot na swoim terenie. Następnie wrak został zabrany do wojskowej bazy w Roswell, gdzie był badany. Później, decyzją Jesse Marcela, przekazano go naczelnemu dowództwu. Wiadomość o wypadku została bezzwłocznie rozpowszechniona w całym kraju. Jeszcze tego samego dnia wieczorem dowódca ósmej armii powietrznej generał brygady Roger Ramey ogłosił dementi. Oznajmił, że to, co niektórzy uznali za latający spodek, było w rzeczywistości meteorologicznym balonem sondażowym. W trybie pilnym zwołał również konferencję prasową. Podczas posiedzenia Ramey przedstawił dziennikarzom mocno uszkodzone resztki przedmiotu, zidentyfikowane pośpiesznie przez Irwinga Newtona jako pozostałości po balonie typu Rawin. 9 lipca w prasie zaczęły pojawiać się informacje, jakoby doniesienia z poprzedniego dnia były nieprawdziwe. Gdy dziennikarze chcieli skontaktować się z Williamem Blanchardem, ten wyjechał na urlop.
Po przeczytaniu takiej informacji w Internecie, wiedziałem, że musimy pojechać do Roswell, w stanie Nowy Meksyk. Sam, mając nieco ponad 20 lat, widziałem na własne oczy, na warszawskim niebie, coś, co mogło być zakwalifikowane jako niezidentifikowany obiekt latający. Mocno wierzę, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Trwalo to wiele lat, ale wreszcie dotarliśmy do Roswell. Samo miasteczko niewielkie. Jadąc jego głόwną ulicą (od południa), przejechaliśmy obok Muzeum UFO, nawet go nie zauważając. Gdyby nie przypadkowy przechodzeń, ktόrego zapytałem o lokalizację Muzeum, pewnie byśmy wyjechali z miasteczka bez odwiedzin Muzeum. Zawrόciłem więc i tym razem, jadąc bardzo wolno, zauważyłem budynek Muzeum. Szczerze mόwiąc, bardzo się zawiodłem stałą ekspozycja. Nic konkretnego, same “sztuczne” ufoludki, kilka zdjęć z gazet… Po kilku minutach byłem gotowy na dalszą podrόż. Nie jestem pewny czy opłacało się jechać tam i płacić za wstęp do Muzeum, w ktόrym praktycznie nie ma nic wnoszącego do sprawy – pytania, czy UFO istnieje, czy też jest tylko tworem ludzkiej wyobraźni… Opuszczaliśmy senne Roswell, bez emocji, ktόrych się spodziewałem jadąc w tamtym kierunku.