Indianie Kuna i ich molas
Wyspy San Blas to archipelag złożony z około 370 wysepek położonych wzdłuż wybrzeża Panamy na Morzu Karaibskim. Tylko około 40 z nich jest zamieszkałych przez Indian z plemienia Kuna. Podstawą gospodarki archipelagu jest turystyka, rękodzieło i rybołówstwo. Dość dużo turystów odwiedza te wyspy głównie za sprawą dużych statkow turystycznych płynących w stronę Kanału Panamskiego. Ja trafiłem tam płynąc z Florydy do San Diego przez Kanał Panamski z Holland America Line. Duży statek turystyczny nie zawinie do portu żadnej z wysepek, dlatego też, podobnie jak na innych małych wyspach karaibskich, turysta dowożony jest na wyspiarski ląd małymi łodziami. Wiele z wysepek nie ma nawet oficjalnych nazw, a gdy się zapytałem na jaką wyspe płyniemy, usłyszałem odpowiedź: na jedną z zamieszkałych przez (Indian) Kuna. Zostałem też uprzedzony, że należy mieć przy sobie sporą ilość banknotów jednodolarowych…. Później, już na wyspie, przekonałem się dlaczego to takie ważne. Za każde zdjęcie, przed zrobieniem, docierało do mnie „powiedzenie” czy raczej „stwierdzenie”: one dolar please i widziałem wyciagniętą rękę (zarówno dorosłego, jak i dzieciaka). Widziałem wiele osób robiących zdjęcia, bo jak można nie utrwalić czegoś, co zobaczy się prawdopodobnie raz w zyciu? Indianie Kuna słyną z wyrobów molas. Moja żona, nie mogła oprzeć się urokowi „kawałka kolorowej szmaty” – jak ja to nazwałem – a więc gdzieś w domu mamy molas…. Kobiety wyrabiające molas preferują kilka kolorów takich jak czerwień, zółć, pomarańcz, czy też kolor ciemno niebieski oraz czarny. Tematycznie molas nie są zbytnio zróżnicowane. Dominują głównie motywy ptaków, człowieka, czy innych bestii. Wiele z molas jest dwukolorowych z geometrycznymi figurami. Każdy kawałek ziemi na wysepkach jest maksymalnie wykorzystany, Widać to zresztą już z oddali, że chaty budowane są na skraju wyspy. Odnosi się wrażenie, że nie wychodząc z „domu” można umyć ręce w wodzie otaczającej wyspę….. Co kraj, to obyczaj. Sami Indianie Kuna są bardzo mili i uprzejmi, choć ich znajomość angielskiego jest na poziomie „bardzo podstawowym”. Ale z drugiej strony, kto by się nie usmiechał gdy co chwilę wciskany ma do ręki banknot jednodolarowy…. Nie ominąłem okazji, aby spróbować „miejscowego” piwa (one dolar please). Dało się wypić, zwłaszcza, że było chłodne od lodu (lodówka jest tu luksusem, gdyż na wiekszości wysepek nie ma elektryczności, a prądu dostarczają nieliczne agregaty – u bogatszych rodzin), a na dworze parno i gorąco…. Nawet cukier wytwarzany jest tutaj metodą „ręczną”, a raczej „nożną”. Indianka staje na drewnianym drągu który działa jak dźwignia przygniatając trzcinę cukrową, skręcaną jednocześnie przez młodszego członka rodziny. W ten sposób słodki płyn spływa do kubełka podstawionego pod „wyciskarkę”. Widoczne jest to na jednym ze zdjęć (one dolar please). Odniosłem wrażenie, że na kilka godzin przeniosłem się w zupelnie inny świat, który rządzi się swoimi prawami – od wieków niezmiennymi.